Chiński system kontroli mieszkańców – niezliczone kamery uzbrojone w narzędzia do rozpoznawania twarzy, śledzenie smartfonów i filtrowanie wiadomości z portali społecznościowych – jeszcze do niedawna wydawał nam się spełnieniem najgorszych koszmarów George’a Orwella. Dziś – w obliczu pandemii – demokratyczne państwa Unii Europejskiej patrzą na te narzędzia z pewną zazdrością. Część z nich, w tym Polska, wprowadza nadzwyczajne środki, np. zakaz zgromadzeń czy prowadzenia niektórych typów działalności. I choć mało kto ma wątpliwości, że obecnie takie kroki są niezbędne, to eksperci już radzą nam zachować czujność.
20 marca European Digital Rights (EDRi), koalicja zrzeszająca podmioty zajmujące się ochroną prywatności (w tym polskie, jak np. Fundacja Panoptykon czy Fundacja ePaństwo), zwróciła uwagę, że do walki z koronawirusem rządy wprzęgają działania naruszające wolność słowa, prywatność oraz inne prawa człowieka. Zdaniem EDRi część działań jest nieproporcjonalna, np. nadmierne przetwarzanie danych osobowych obywateli (przede wszystkim dotyczących zdrowia). Podmioty zrzeszone w EDRi apelują, aby społeczeństwa nie zezwalały na pozostawienie wdrożonych awaryjnie rozwiązań po tym, jak pandemia przestanie nam zagrażać. Bo z raz przyjętych mechanizmów państwa rezygnują niechętnie.
– Rozwiązania prowizoryczne, wprowadzane w czasie kryzysu, nierzadko zostają z nami na zawsze – mówi dr Łukasz Olejnik, niezależny badacz i doradca w zakresie cyberbezpieczeństwa. To zjawisko, które amerykański historyk ekonomii Robert Higgs określił mianem efektu zapadki. Polega on na gwałtownym poszerzaniu się struktur rządowych w obliczu sytuacji kryzysowych i niewracaniu do poprzedniego stanu już po tym, gdy kryzys zostaje zażegnany.
– Jest duże zagrożenie, że ten efekt może być widoczny także w Polsce. Zawsze istnieje ryzyko, że narzędzia ingerujące w prywatność obywateli będą dalej rozwijane po ustaniu pandemii – uważa Marek Tatała, wiceprezes zarządu w Forum Obywatelskiego Rozwoju.
Reklama
Reklama