Co łączy Sade i Steviego Wonderar Pytanie może wydawać się idiotyczne, ale do końca takim nie jest. Parę lat wstecz Amerykanin po absencji wydawniczej wydał kapitalną płytę. Pokazał nią szalejącej na listach i w kolorowych pisemkach młodzieży, co to jest muzyka popularna na wielkim poziomie. To samo robi Sade swoim nowym krążkiem. Sade to arystokratka popu o wielkiej klasie. Jej kultura muzyczna, warsztat, wyczucie są najwyższego sortu. Nie potrzebuje wyzywających strojów, krytykowania innych, szafowania muzycznymi ozdóbkami. Wie, że do wzbudzenia emocji niekoniecznie potrzeba orkiestry i efektownych aranży. Artystka porusza się w konwencji, którą przedstawiła światu przeszło 25 lat temu. To wabiący nostalgią i zmysłowością pop, który kusi domieszką łagodnego jazzu, soulu, bluesa, wtrętami r&b, kojarzącymi się na przykład z Mary J. Blige (utwór tytułowy). Sade polega na tradycyjnych instrumentach, ale nie stroni od perkusyjnych i klawiszowych sampli. Wpleciono je jednak tak umiejętnie, że nie psują klimatu piosenek. Klimatu, dodajmy, niewesołego. Sade śpiewa głównie o tęsknocie, rozpaczy, nieudanych związkach, niemożności porozumienia się zakochanych. Poza "Babyfather", w którym pojawia się córka artystki Ila, w zasadzie nie ma weselszych momentów. Jednakże nie od dziś wiadomo, że Sade potrafi przepięknie wprowadzać w klimat melancholijno-refleksyjny i za to między innymi ją cenimy. Przecudowne są łkająca gitara w "The Moon And The Sky", dostojnie sunący i ponury niczym requiem "The Safest Place", z ładnie wplecionymi smyczkami, które pięknie dodano również w opartym na fortepianie "Morning Bird". Perełką w uroczo-smutnawym skarbcu jest walczykowaty "In Another Time" z leciuteńką gitarą oraz oszczędnie pięknymi solówkami skrzypiec i saksofonu. Wszystko na płycie jest eleganckie, zniewala inteligencją, wyczuciem proporcji i dobrym smakiem. Jeśli coś może smucić to świadomość, że po okresie promocji albumu Sade zapewne znowu zamilknie na parę lat.

Reklama
megafon.pl