Kiedy trzy lata temu wasz album „Puzzle” sprzedał się w liczbie ponad 300 tysięcy egzemplarzy i podpisaliście kontrakt z dużą wytwórnią, czy nie mieliście wrażenia, że niektórzy wasi fani też uznali, że się sprzedaliście?

James Johnson: Dla mnie sprzedać się, to znaczy zrobić coś wbrew sobie. A my tylko dostaliśmy od wytwórni lepsze warunki do pracy oraz porządne wsparcie promocyjne. Poza tym wszystko pozostało po staremu. Ale pamiętam z dzieciństwa, że też mieliśmy zespoły głównie amerykańskie, które lubiliśmy tylko dlatego, że nikt inny ich nie znał. Potem kiedy wszyscy zaczynali ich słuchać, przestawaliśmy się do nich przyznawać. Mówisz o Nirvanie, która była dla was największą inspiracją? Akurat Nirvanę uwielbiam do dziś. Kupiłem sobie nawet ostatnio DVD z koncertu na festiwalu Reading w 1992 roku i od razu powróciło do mnie wiele wspomnień. Kiedy grupa odniosła sukces, rzeczywiście na początku wstydziłem się obnosić z tym, że jestem fanem Cobaina. Szybko jednak zrozumiałem, że on właśnie do końca robił to, na co miał ochotę, i miał gdzieś wszystko to, co działo się dookoła. Imponowało mi, że ci goście wyglądali i zachowywali się normalnie, ale muzykę grali niesamowitą.

Reklama

Czyli w odróżnieniu od swoich rówieśników w młodości słuchaliście amerykańskiego grunge’u, a nie popularnego britpopu?

Tak, byliśmy młodzi i zbuntowani przeciwko światu. Słuchanie Blur czy Oasis było bardzo modne, a nas taka muzyka rozrywkowa zupełnie nie interesowała.

Reklama

Nie sądzisz, że dzisiaj ze swoim podejściem do grania reprezentujecie zupełnie inne pokolenie i inny etos?

Zgadza się, granice między rockiem a popem coraz bardziej się zacierają. Dzieciaki słuchają wszystkiego, co tylko wpadnie im w ręce czy raczej, co znajdą w internecie. Nie ma już tej kultury słuchania płyt, oglądania okładek i czytania tekstów. Muzyka też rzadko kiedy niesie ze sobą inny przekaz niż tylko zachętę do zabawy.

No właśnie, okładka waszego ostatniego albumu „Only Revolutions” do złudzenia przypomina klasyczne dzieła z dyskografii Pink Floyd.

Reklama

Zgadza się, zrobił ją dla nas Storm Thorgerson, który zaprojektował właśnie „Dark Side of the Moon”. Wysłaliśmy mu nasze utwory i na tyle mu się spodobały, że zgodził się coś dla nas wymyślić. Myślę, że odwalił piękną robotę – jego pomysł z flagami idealnie pasuje do aranżacyjnego rozmachu, potężnego brzmienia gitar i powagi w tekstach. Uważam, że lepiej nie mogliśmy trafić.

Dlaczego kilka miesięcy temu odwołaliście wasz koncert w Polsce?

Strasznie nam przykro, ale dostaliśmy propozycję zagrania dużej trasy po Europie razem z Muse i głupio było nam odmówić. Dla nas była to duża szansa na promocję, a takie okazje często się nie zdarzają. Mam nadzieję, że nasi polscy fani to zrozumieją i mimo wszystko przyjadą do Jarocina.

Na pewno będą. Ale myślisz, że macie podobną publiczność co Muse?

Staramy się przekonać do siebie różnych słuchaczy, którzy cenią sobie dobrego rocka. Graliśmy zresztą wcześniej razem m.in. na stadionie Wembley i mieliśmy świetne przyjęcie. Choć na razie możemy tylko pomarzyć o tym, że na sam nasz występ przyjdzie kilkadziesiąt tysięcy osób.

Chyba nie macie powodów do narzekań – po ponad dekadzie w końcu zrobiło się o was głośno. Spodziewaliście się, że kiedyś musi nastąpić ten przełom? Wiadomo, że marzyliśmy o tym, ale nie było to nigdy naszą ambicją. Naprawdę przez te wszystkie lata sprawiało mi straszną frajdę to, że mogliśmy spotykać się regularnie na próbach, grać koncerty i od czasu do czasu nagrać płytę. Nie przeszkadzało mi, że musiałem jeszcze w ciągu dnia pracować w McDonaldzie, żeby móc się utrzymać.

Nie denerwowało cię, że kiedy wy ciężko pracowaliście, takie grupy jak Franz Ferdinand czy Arctic Monkeys odnosiły sukcesy z dnia na dzień?

O Arctic Monkeys złego słowa nie powiem, bo ten zespół zasłużył sobie na taki sukces. Ale kiedy widzę, jak pojawiają się kolejne młode grupy i po nagraniu jednego albumu wspinają się na szczyty list przebojów, a potem słuch o nich ginie, to cieszę się, że nas nie spotkał ten sam los. My nie jesteśmy tylko bandą przypadkowych osób, znamy się od ponad piętnastu lat, nagraliśmy pięć płyt i łączy nas głęboka wiara w to, co robimy.

Cieszyliście się, kiedy na początku dekady za sprawą The Strokes gitarowe granie wróciło do łask?

Dla mnie to była tylko kolejna moda, a The Strokes wyglądali zbyt cool. Nie chcę ich atakować, bo kilka piosenek mieli naprawdę dobrych, ale nasze pojmowanie grania w rockowym zespole zupełnie różniło się od ich wizji.

To powiedz jeszcze na zakończenie – graliście m.in. przed Muse, Queens of the Stone Age, Bon Jovi, a nawet Rolling Stonesami. Który z tych występów była najważniejszy?

Muse i QOTSA to nasi dobrzy znajomi, więc trasa z nimi zawsze jest czystą przyjemnością. Szczególnie, że możemy liczyć na duże wsparcie ze strony ich fanów. Równie ważne co dobre doświadczenia są też te złe, kiedy zupełnie nie możemy sobie poradzić z tłumem. Tak było, kiedy supportowaliśmy kilka lat temu The Rolling Stones i nikt nie zwracał na nas uwagi. Wiedzieliśmy, że tak to się skończy, ale zgodziliśmy się, bo podobno Mick Jagger jest naszym fanem.