„Związek Sowiecki, który nigdy nie groził i nie niepokoił Finlandii, który przez dwa dziesięciolecia znosił daleko posunięte prowokacje wojenne ze strony awanturniczych władców białej Finlandii, został teraz zmuszony, by przy pomocy Armii Czerwonej skończyć z zagrożeniem swojego bezpieczeństwa”. Tej treści depeszę radziecka agencja informacyjna TASS obwieściła 1 grudnia 1939 r., że liczącemu ok. 180 mln mieszkańców mocarstwu śmiertelnie zagroziła czteromilionowa Finlandia. Józef Stalin musiał więc w obronie własnej posłać przeciw niej milion czerwonoarmistów wspartych przez 1,5 tys. czołgów oraz 3 tys. samolotów.
Cała armia fińska liczyła wówczas ledwie 34 tys. żołnierzy. Powszechnie sądzono, że egzekucja małego kraju nie potrwa dłużej niż tydzień. Tymczasem nigdy nie doszła do skutku. Finowie nie podzielili losu innych nacji z Europy Środkowej, bo genialnie udało się im połączyć w jedno: elastyczność, twardość, geografię, sojusze oraz … łut szczęścia.
Nim Stalin zdecydował się na inwazję, zażądał przekazania ZSRR części południowej Finlandii oraz rozmieszczenia na jej terytorium baz Armii Czerwonej. Premier Aimo Cajander przez rok negocjował, ustępował, a potem się z tego wywijał. Jednocześnie minister spraw zagranicznych Elias Erkko szukał pomocy we Francji, w Wielkiej Brytanii i USA. Jednak najazd III Rzeszy na Polskę sprawił, że mocarstwa zachodnie zaangażowały się przede wszystkim w wojnę z Hitlerem. Mimo to Finowie nie ulegali presji i nigdy nie zgodzili się przesunąć granic na tyle, by znalazły się poza pośpiesznie rozbudowanym na Przesmyku Karelskim pasem umocnień, nazwanym Linią Mannerheima.
Reklama
Reklama