Csakvar, Węgry. W czasach komunizmu na polach rozciągających się wokół tego położonego na zachód od Budapesztu miasteczka rolnicy zbierali pszenicę i kukurydzę dla władzy, która ukradła ich ziemię. Dzisiaj ich dzieci pracują dla nowych panów, grupy oligarchów i politycznych patronów, którzy zaanektowali grunty za sprawą niejasnych interesów z węgierskim rządem” – tak zaczynał się opublikowany w listopadzie zeszłego roku artykuł w „New York Timesie” na temat nadużywania europejskich dopłat dla rolników na Węgrzech. Publikacja materiału odbiła się w UE szerokim echem, chociaż nie jest całkiem jasne dlaczego. Tekst nie zawierał przełomowych ustaleń, a o tym, że fundusze unijne w krajach środkowo europejskich rozchodzą się w podejrzanych kierunkach, wiadomo od lat. Być może przyczyną było to, że negocjacje w sprawie nowego budżetu na kolejne siedem lat wchodziły wówczas w kluczową fazę i jego płatnicy zaczęli się zastanawiać, na co dokładnie wydają pieniądze. Ale niewykluczone, że powód był bardziej prozaiczny – do tej pory nikt szczególnie się tym nie interesował.

Trochę dla rodziny, trochę dla przyjaciół

Na Węgrzech system zawłaszczania euro funduszy powstał, jeszcze zanim Viktor Orbán i jego partia Fidesz w 2010 r. doszli do władzy. Obecny premier Węgier go tylko przejął i udoskonalił, tworząc grupę bogatych i uzależnionych od jego rządów oligarchów. Aby być precyzyjnym, to nie Orbán był architektem tego klientelistycznego systemu, lecz jego kolega ze szkoły Lajos Simicska. Przez lata odpowiadał on za partyjne finanse, a po zdobyciu władzy przez Fidesz awansował do grona najbogatszych ludzi na Węgrzech. Wkrótce jego rozległe wpływy zaczęły jednak niepokoić premiera i przyjaciele się skonfliktowali. Kiedy Simicska zrobił woltę, popierając radykalnie prawicowe ugrupowanie Jobbik, jego miejsce u boku Orbána zajął inny kolega z dzieciństwa polityka Lőrinc Mészáros.
Reklama