Łatwo ulec dziś przekonaniu, że nadchodzą czasy radykalnego etatyzmu i wycofania się rynku z wielu obszarów życia. W wyniku globalnej pandemii koronawirusa państwa rozwinięte na całym świecie wprowadziły wiele obostrzeń, głęboko ingerując w życie gospodarcze. Kolejnym krokiem były pakiety stymulacyjne liczone w setkach miliardów euro, funtów czy dolarów. Coraz częściej mówi się też o sensowności bezwarunkowego dochodu podstawowego. Na salony nieśmiało wchodzi nawet nowoczesna teoria pieniądza, zgodnie z którą w razie potrzeby bank centralny może zwyczajnie emitować walutę.
To naturalne, że w czasie kryzysu ludzie orientują się na państwo. Jednak przypuszczam, że po szczytowym okresie epidemii dojdzie do czegoś zupełnie odwrotnego: prywatyzacji kolejnych obszarów gospodarki oraz dalszej indywidualizacji warunków życia. Nowa normalność wcale nie będzie przypominać socjalizmu, tylko cyberpunkową dystopię, w której solidarność społeczna ustąpi na rzecz dominacji interesu własnego.
Renesans samochodów
Reklama
Jedną z pierwszych usług publicznych, które odczuły destrukcyjny wpływ koronawirusowego zamknięcia gospodarek, była komunikacja zbiorowa. Już przed epidemią nie miała ona łatwego życia – nawet w sąsiedztwie największych miast.
Reklama
Według raportu Obserwatorium Polityki Miejskiej ponad połowa mieszkańców tzw. miejskich obszarów funkcjonalnych (czyli miast z ich przyległościami) 16 polskich aglomeracji nie ma w akceptowalnej odległości żadnego przystanku komunikacji zbiorowej – autobusowego, tramwajowego lub kolejowego. Cięcia podatku PIT, które przeprowadzono w ostatnim czasie (połowa trafia do kas samorządów), również odbiły się na dostępności transportu publicznego. Na przykład Gdańsk i Poznań podwyższyły ceny biletów, a Lublin zaplanował obniżenie miesięcznej liczby wozokilometrów z 1,8 mln do 1,5 mln. W Białymstoku przeciętny odstęp czasowy między kursami wzrósł z 15 do 20 minut.